Recenzja filmu

Babilon (2022)
Damien Chazelle
Brad Pitt
Margot Robbie

Falowanie i spadanie

Ten film to przykład dzieła, które składa się ze świetnych scen, nie przekładających się jednak na równie dobre kino. "Babilon" ma bowiem scenariusz napisany na kolanie i całkowicie
Damien Chazelle rozumie kino, jak mało który współczesny twórca. Budowanie napięcia w "Whiplash", wizualna i muzyczna kreatywność "La la landu", opowiadanie dźwiękiem w "Pierwszy człowiek"... To wszystko udowadniało, że młody reżyser do perfekcji opanował warsztat filmowca, jednocześnie głęboko rozumiejąc zarówno klasyczną spuściznę Hollywoodu, jak i naturę kinematograficznego medium. Było jasne, że prędzej czy później zechce cofnąć się do mitycznej epoki Fabryki Snów i złożyć hołd dawnym gwiazdom. 



Tak się jednak składa, że hołdy rzadko kiedy stają się dobrą sztuką. Przesadna estyma, wręcz nabożny stosunek zazwyczaj rozmiękcza przekaz i sprawia, że przedmiot uwielbienia zostaje potraktowany bez jakiegokolwiek dystansu. U Chazelle'a jest podobnie. W wielu momentach jego stosunek do Hollywoodu i kina sprawia, że opowiadana historia przybiera rysów nadmiernie melodramatycznych. Na szczęście reżyser potrafił zamieniać to w atut, traktując w odpowiednich momentach wzniosłe tony ironią. 

 "Babilon" jest zdecydowanie najlepszy wtedy, gdy dowcip i żart sypią się równie obficie, co koka na imprezie rozpoczynającej film. A zaczyna się jak w "Wielkim Gatsbym" - od imprezy tak imponującej, że wejściówki na nią stanowią lokalną walutę, za którą można przekupić policjanta czy przetransportować słonia. Jej organizatorem jest kinematograficzny magnat, jeden z hollywoodzkich potentatów, fikcyjny właściciel równie fikcyjnej wytwórni Kinescope. Pierwsze czterdzieści minut to falowanie w takt namiętnie rozedrganej jazzowej muzyki, wprawiającej w ruch ponętne, nagie ciała opętanych pożądaniem, alkoholem, narkotykami i sławą. Wraz z wdzierającą się z impetem w ten szalony, orgiastyczny świat Nelli ocieramy się o rozgrzane biodra i falujące torsy pięknych i bogatych. Chazelle kołysze widzów długimi ujęciami, by w jedną chwilę wyrwać ich z upojenia kilkoma szybkimi cięciami. Zmienia tempo jak rozpalający zmysły jazzmani. Euforyczna dynamika, orgia barw, świateł i ruchów kamery doprowadza do ekstazy. Kino staje się najwspanialszym narkotykiem, sączonym widzom wszystkimi zmysłami. W tej scenie Chazelle staje się równy tym, których pragnie uhonorować.



W kolejnej powtarza swoją kinematograficzną sztuczkę. Zamienia jednak ciemne wnętrza pałacyku mogoła na rozgrzane słońcem równiny Kalifornii, gdzie w zawrotnym tempie tworzone są kolejne szmirowate produkcje. I Chazelle potrafi oddać to tempo w sposób idealny. Okazuje się bowiem, że hollywoodzka branża jak baluje, tak pracuje - napędzana koką, bourbonem i żądzą poklasku. Kilkanaście filmów kręconych obok siebie zamienia nędzną pustynię w najbardziej fascynujące miejsce na ziemi, gdzie wszystko dzieje się zbyt szybko, generując zbyt wielkie emocje i nadmiernie drenując niskopłatne ekipy. Daleki wschód, amazońska dżungla, średniowieczna Anglia i nędzny portowy bar sąsiadują ze sobą. A wszystko to jest możliwe nie tylko dzięki dykcie i farbom, lecz za sprawą najprawdziwszej magii. Magii kina, którą potrafi wykreować również Chazelle, bo dzięki jego wyczuleniu na kinematograficzny rytm oddał ironią, tempem i humorem jednocześnie miałkość i wielkość kulis początków Hollywoodu. 

Te dwie gargantuiczne sceny udowodniły, że Chazelle jest wielki niczym bohater powieści F. Scotta Fitzgeralda. Potrafi bowiem organizować najlepsze filmowe imprezy we współczesnym kinie. Nikt mu już tego nie zabierze - nawet dalsza część filmu, która także faluje, niekiedy wznosi się na niebotyczny poziom, ale częściej spada ku banałowi, nieuzasadnionej przesadzie, melodramatyzmowi, karykaturze i nieoczekiwanej egzaltacji. 



W ogóle ten film to przykład dzieła, które składa się ze świetnych scen, nie przekładających się jednak na równie dobre kino. "Babilon" ma bowiem scenariusz napisany na kolanie i całkowicie nieprzekonujące postaci, które nie sprawdzają się nawet jako karykatury. Głównym bohaterem jest Manny Torres, chłopak od wszystkiego, któremu marzy się praca w filmowej branży. Istnieje jednak w tej historii tylko po to, by rację bytu mieli inni, ważniejsi dla tej opowieści: Nelli LaRoy i Jack Conrad, czyli początkująca gwiazdka i wielkie bożyszcze. Choć są na różnych etapach swoich karier, nie przypuszczają, że ich czas w branży dobiega końca. Jest bowiem rok 1926 i już w kolejnym sezonie na ekrany wejdzie film, który zmieni kino na zawsze – pierwszy film dźwiękowy, "Śpiewak Jazzbandu". 

Chazelle koncentruje się właśnie na tym przełomowym momencie w dziejach kina. Interesuje go Hollywood w kryzysie, w okresie dekadencji i przesilenia. Podobnie jak bohaterowie - tragiczni, złamani, rozedrgani. Trochę nie wiadomo, dlaczego właśnie ten moment w historii filmu Chazelle wybrał, by złożyć hołd magii kinematografu. Nie wyjaśnia tego również fabuła, która bardziej koncentruje się na tym, by budować efektowne sceny, niż wciągać w emocjonalny świat bohaterów. Zmiana zawsze pociąga ofiary i na nich właśnie koncentruje się Chazelle - tylko dlaczego powinniśmy im współczuć, dlaczego oni mają być nosicielami pierwotnej magii kina? Tego Chazelle już nie tłumaczy. Nie wiadomo również, co w tych postaciach jest intrygującego? Nelli nie potrafi wzbudzić w nas sympatii, a Jack współczucia. Być może to wina konstrukcji postaci, a może gry aktorskiej. O ile Brad Pitt w roli wielkiej gwiazdy jest wybornie zabawny, o tyle Margot Robbie jako Nelli jest irytująca, zbyt ekspresyjna, nadmiernie kampowa. Może taki był zamysł, ale to nie zmienia faktu, że jej bohaterka nie wzbudza w nas żadnych pozytywnych emocji. 

Nie zadziałało również rozbicie fabuły na historie trzech niemal równorzędnych postaci, których losy przecinają się z rzadka. To sprawiło, że nitki fabularne tworzą większy chaos niż poplątane języki w Wieży Babel. I tak jak biblijna konstrukcja, fabuła również upada. Ale to tylko jeden wymiar tego filmu. Co prawda nieudany, ale nie najważniejszy. Bo Chazelle chciał opowiedzieć o tym, w jaki sposób naświetlony celuloid za pomocą projekcyjnego światła zamienia się w cud. I zrobił to - głównie dzięki wizualnej wirtuozerii, nieprzebranym pokładom wyobraźni i słuchowi absolutnemu. No bo jak nie zachwycić się rzemieślniczym opracowaniem dwóch pierwszych scen, jak nie przyklasnąć Nelli spektakularnie wymiotującej na wystawnym balu u Hearsta, jak nie dać się porwać diabolicznemu Jamesowi McKayowi, który zabiera nas do anusu Los Angeles. Bo kino wcale nie polega na opowiadaniu historii, a przynajmniej - nie przede wszystkim. Kino to gra obrazu: kolor i kształt pożenione ze światłem i rytmem. Roztańczone ciała, rozentuzjazmowani filmowcy, rozbłyskujące światła w podmiejskim bunkrze czy feeria barw pryskających wymiocin mają więcej wspólnego z pulsującym światłem zarejestrowanym na taśmie filmowej niż mogłoby się wydawać. 



I Chazelle doskonale zdaje sobie z tego sprawę, więc wprawia celuloid w ruch (nie bez powodu stylizując obraz na analogowy, pełen ziarna i charakterystycznego brudu), tnie, skleja, zestawia i w jakiś zadziwiający sposób udaje mu się z tego sklecić upojną, podniecającą, zachwycającą magię. Co z tego, że czar działa tylko przez chwilę. 
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones